Wiele lat temu, gdy w telewizji w kolejną rocznicę wprowadzenia stanu wojennego emitowano obraz Waldemara Krzystka, mój ojciec mruknął pod nosem podczas wspólnego seansu: – Tak niewiele brakowało, żebyśmy teraz żyli w Kanadzie. Film o emigracji Polaków w ostatniej dekadzie PRL okazał się dla rodziców katalizatorem do zwierzeń przy rodzinnym obiedzie, lecz również do spojrzenia w lustro, w którym odbijały się życiowe wybory ich pokolenia, zwierciadłem urodzonej po wojnie generacji i, co ważne, w wielu aspektach ponadczasowym.
Gdy na filmowym promie Wilanów rozgrywały się dramatyczne sceny, w których ludzie skakali z pokładu wprost do zimnego morza, zacząłem drążyć temat, aż tata opowiedział mi, jak to na kilka miesięcy przed stanem wojennym (miałem wtedy dwa lata), nasza rodzina była w zasadzie gotowa do wyjazdu gdzieś pod Toronto czy inny Montreal. Wszystko było już dograne – paszporty, praca. W ostatniej chwili mama podobno się rozmyśliła. Nie chciała porzucać – myśląc, że na zawsze – reszty swojej rodziny i znajomych.
A potem pewnego dnia nie było Teleranka i nasze życie potoczyło się innym torami.
W tamtej chwili zrozumiałem, że oglądając film, ojciec poczuł się jak postać odgrywana przez Artura Barcisia, którego żona bała się zejść do szalupy.
Czas nadziei, czas rozliczeń, czas niepewności
Kiedy w 1989 roku Waldemar Krzystek kręcił Ostatni prom, w Polsce zachodziły zmiany związane z transformacją ustrojową. Obrady Okrągłego Stołu i czerwcowe wybory były początkiem formalnego domknięcia PRL. W tym samym czasie powstawały produkcje filmowe, w których twórcy rozliczali się z odchodzącym w niepamięć systemem, również w kontekście epoki generała Jaruzelskiego. Mowa nie tylko o Ostatnim promie, lecz również o tytułach takich jak 300 mil do nieba Macieja Dejczera czy Ostatni dzwonek Magdaleny Łazarkiewicz. Bardzo mocnym i symbolicznym akcentem była opóźniona premiera Przesłuchania Ryszarda Bugajskiego – 13 grudnia 1989 roku (przypomnę, że film zrealizowano w roku 1982), choć obraz dotyczył czasów stalinizmu.
Wróćmy jednak do Ostatniego promu. Mimo swoistej odwilży i wolnościowego klimatu końca lat 80. Jerzy Hoffman, który zaproponował młodemu reżyserowi realizację dzieła, musiał podobno zobowiązać się w ministerstwie, że weźmie na siebie jako szef Studia Filmowego „Zodiak” odpowiedzialność za ewentualne reperkusje tego filmu, o czym wspominał po latach jego ówczesny podopieczny[1]. Rozprężenie było jednak na tyle duże, że cenzor przyszedł na kolaudację jedynie po to, by obejrzeć film, bo w istocie nie miał już nic do powiedzenia[2]. Na dobrą sprawę to nie potyczki z cenzurą zaprzątały wówczas głowy filmowców, takie batalie odchodziły powoli do lamusa. Nowym zmartwieniem był na przykład brak taśmy filmowej. Galopująca inflacja (a wraz z nią kurczący się budżet) i kupowanie materiałów do produkcji za dewizy – to były prawdziwe Himalaje do pokonania[3]. Zresztą „niedobór” to słowo klucz do zrozumienia specyfiki lat 80. w Polsce, również w kontekście exodusu, o którym traktuje Ostatni prom.
Wykształcone szczury
W latach 80. z Polski wyemigrowało około 1,3 miliona mieszkańców[4]. Kiedy więc Leon Niemczyk grający rolę kapitana promu opowiada, że niedługo wywiezie cały kraj, dodając na uwagę o szczurach bawiącego w jego kajucie dygnitarza, że chodzi o szczury wykształcone, ma zupełną rację. Jak podaje w swoim artykule Małgorzata Krywult-Albańska, z analizy struktury demograficznej emigracji tamtego okresu wynikało, że większość emigrujących stanowili przedstawiciele powojennego pokolenia wyżu w wieku 18–44 lat, a zatem w wieku produkcyjnym[5]. Badaczka używa też określenia „drenaż mózgów”, precyzując, że w latach 1980–1987 kraj opuściło 70 tysięcy wysoko wykwalifikowanych specjalistów, w tym: 47 tysięcy inżynierów i techników, 3,5 tysiąca lekarzy, 4,8 tysiąca ekonomistów oraz około 4,5 tysięcy pracowników nauki[6]. To poważny ubytek ludzki, z którego władze zdawały sobie sprawę.
W filmie Waldemara Krzystka przedstawicielem wykształconej grupy jest m.in. Andrzej (Jerzy Zelnik), zblazowany, sentymentalny inteligent, który wbrew sobie wyjeżdża z żoną i córką, zostawiając w Polsce kochankę oraz, jak się możemy domyślać, mało oszałamiającą karierę. W opozycji do niego reżyser stawia głównego bohatera – postać nauczyciela Marka Ziarno (Krzysztof Kolberger), działacza Solidarności, to niemal monolit, na powierzchni którego próżno szukać cienia skazy. Ma on oczywiście ludzkie słabości, jak chociażby uczucie do dawnej żony, ale i tak ostatecznie wybiera nie osobisty interes, tylko sprawę, której służy, nawet za cenę ewentualnych, poważnych konsekwencji. Marek jest personifikacją inteligencji okazującej wsparcie dla solidarnościowej rewolucji. Nie może ona zdezerterować w imię prywatnej korzyści i opuścić tkanki, z której wyrosła, musi więc wziąć za nią odpowiedzialność – to oczywiste nawiązanie do postaw mających korzenie w Komitecie Obrony Robotników. Jednak nawet wobec tych, którzy są wykształceni i wyjeżdżają, jak Andrzej, reżyser nie używa jednostronnego ostrza krytyki czy czarno-białych klisz. Każdy ma swoje racje i powody, żeby do Polski nie wracać, i nic nie jest tu oczywiste.
Jest ocet, nie ma masła
Po okresie gierkowskiego wzrostu gospodarczego, napędzanego kroplówką z zachodnich kredytów, pod koniec lat 70. przyszedł czas kryzysu – wszechobecnych kartek, braku towarów i perspektyw na poprawę[7]. Karnawał Solidarności tchnął w społeczeństwo ducha wolności, ale nie zmieniało to faktu, że nadal trzeba było stać godzinami w kolejce do sklepu, gdzie na półkach był głównie ocet (o ile był), a zakupy zależały od układów, łapówek i ogólnych kombinacji. Doskonale oddaje zresztą tę rzeczywistość scena otwarcia: Marek wraz z tabunem ludzi biegnie przez sklep, żeby kupić masło, którego i tak nie ma. Dodatkowo pada ofiarą kieszonkowca. Takich obrazków było na co dzień tysiące. Pamiętam, przyszła moja żona, która stała 8 godzin w kolejce po masło, bo mieli rzucić masło – „rzucić”, tak się mówiło kiedyś – w sklepie samoobsługowym, gdzie sklep był długości, ja nie wiem, może z 30 metrów, szerokości z 20, i tam tylko były łapki na myszy i ocet wtedy. Natomiast masło znowu jakiś geniusz wymyślił, że ludzie stali za taką oddzieloną ladą, a oni to masło na końcu postawili i później kazali ludziom prawie że biec po to masło, z kartkami. Jak moja żona zobaczyła, jak emeryci zaczęli się okładać kulami, laskami i przeskakiwać przez ladę, to przyszła zapłakana do domu i powiedziała, że ona… nie będzie tam stała. Wtedy ja powiedziałem, że wyjeżdżamy – to jeden z głosów emigrantów, które przytacza w swoim artykule wspomniana już Anna Krywult-Albańska[8].
Emigracja to również dramatyczny wybór młodych ludzi u progu dorosłego życia, bezdzietnych, jak Kasia grana przez Dorotę Segdę, była uczennica Marka lub rodzin na dorobku, z których najbardziej wyrazistymi postaciami są: Rysiek w kreacji wspomnianego Artura Barcisia i jego żona Ewa (Ewa Wencel). Takich małżeństw na promie jest więcej. Dla nich to ostatnia szansa na wyjazd w poszukiwania normalnego życia. Możemy się domyślać, że chodzi głównie o względy ekonomiczne, ale reprezentują oni również zdroworozsądkową postawę wobec świata, pozbawioną patosu. Doskonale widać to w dyskusji przy kolacji, gdy grany przez Jana Tesarza pijak rzuca uwagi o oddawaniu dzieci Niemcom. Łzawy patriotyzm nie jest jednak imperatywem młodego pokolenia. Zresztą to właśnie Niemcy będą potem ratować uciekinierów z lodowatej wody, dając im opiekę i szansę na lepsze życie. Dylematy moralne schodzą na dalszy plan, ustępując miejsca pragmatyzmowi. Sam reżyser przyznawał kilka miesięcy po premierze: bohaterowie moich filmów są przytłoczeni szarzyzną rzeczywistości, krętactwem, moralnym bagnem. Nie starcza im energii na zadawanie pytań ostatecznych – wprost. Jeśli ktoś walczy o przetrwanie, o uratowanie życia, to raczej nie jest skłonny do teoretyzowania[9]. Reżyser nie chciał przesadzić z symbolami. Fabuła i tak niesie duży ładunek emocjonalny (sceny pożegnania na dworcu morskim czy ucieczki z promu) i nie potrzeba jej zastrzyku ze sterydów, choć pojawia się Boże coś Polskę odśpiewane podczas mszy w stoczni, a sam twórca zapowiadał w rozmowie z Tadeuszem Sobolewskim na planie zdjęciowym, że jak przyjdzie co do czego, pijak zaśpiewa „Rotę”[10]. Zaraz dodał jednak: boję się takich scen jak śpiewanie Roty, jak msza strajkowa. Bardziej niż skoków do morza. One tak mocno obrosły skojarzeniami. Staram się, żeby to było dyskretne[11].
Ostatni prom wpisuje się niejako w proces „grubej kreski”, który w 1989 roku zapoczątkowały obrady Okrągłego Stołu, dlatego pomimo całej gamy emocji, jakie temu towarzyszyły, zwłaszcza głosów społecznego odwetu na starej nomenklaturze, reżyser ukazuje przekrój polityczny kraju w wyważony sposób. Jest więc kapitan Leon Niemczyk, karierowicz i aparatczyk, który w momencie próby ucieka w symulowanie choroby. W kontrze do niego stoi jednak pierwszy oficer grany przez Aleksandra Bednarza, który może i należy do partii, ale w decydującej chwili zachowuje elementarną przyzwoitość, pomagając pasażerom w opuszczeniu statku, za co prawdopodobnie poniesie odpowiedzialność. Jest też Michał grany przez Mirosława Konarzewskiego, szef Solidarności na okręcie, który zostaje na pokładzie i ukrywa Marka, wiedząc, że – jak sam wspomina – dostanie za to pałą po dupie. Są także ludzie komuny, pokolenia wojennego, odstawieni na boczny tor, jak towarzysz Marecki (Leonard Andrzejewski), przywodzący na myśl znajdującego się wówczas na marginesie politycznej kariery Edwarda Gierka czy jego przybocznych: Piotra Jaroszewicza i Edwarda Babiucha. Nad nimi też wisi widmo represji, tak jak nad opozycjonistami z Solidarności.
Po jednej i drugiej stronie barykady znajdują się ludzie o różnych życiorysach: przetrąconych, niezłomnych, cwaniackich, a nawet przepitych, tak jak chcący przeczekać życie lekarz alkoholik grany przez Igora Przygrodzkiego. W momencie krytycznym każdy jednak musi podjąć jakąś decyzję. Jedni zostaną przegranymi, tchórzami, inni wybiorą przyzwoitość. W trudnej sytuacji wszyscy muszą wybrać drogę, która zaważy na ich dalszym życiu. No, może poza ubekami prześladującymi głównych bohaterów, zagranymi przez Feliksa Sztajnerta i Macieja Robaszkiewicza. Oni zrzucają maski, odsłaniając swoje prawdziwe oblicze, bez szans na iluminację, ale, co ciekawe, nawet wtedy są czymś w rodzaju głosu sumienia tych, którzy w scenie finałowej uciekają ze statku. Chociaż dla Artura Barcisia, ze znaczkiem Solidarności w klapie, takim głosem okazuje się żona, która w decydującym momencie zawraca i postanawia zostać. Według T. Sobolewskiego w scenach ucieczki ze statku reżyser bardzo dobrze zagrał ironią: wydobyta zostaje dwuznaczność tego gestu – z jednej strony świadczy on o rozmiarze desperacji, z drugiej budzi jednak zażenowanie: uciekają także ci, którzy dopiero przedstawiali się jako bojownicy Solidarności. Tradycyjny wzorzec męczeństwa zostaje odwrócony: śmiertelne ryzyko służy już nie walce o kraj, ale ucieczce z kraju[12]. Nieco obszerniej omawia scenę kulminacyjną Jan Olszewski w artykule Nie rozpoznany film, dodając, że Ostatni prom jest być może jednym z najbardziej poruszających obrazów stanu wojennego, choć nie do końca przez widzów zrozumianym i docenionym: pokazano najpierw obraz Polski cierpiącej i zniewolonej, obraz zgodny z tradycją romantyczną. Pokazano następnie, że ten obraz jest wytworem egzaltacji bujnej wyobraźni i ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Aż wreszcie pokazano, że w wyniku stanu wojennego ta pierwsza właściwie niewiarygodna wizja stała się jednak rzeczywistością. Tyle tylko, że zniknęły romantyczne ideały, pozostał instynkt samozachowawczy: uciekać, wpław, pieszo, byle najdalej od tego, co się w Polsce dzieje. Dla ludzi ideowych i uczciwych pozostała już tylko konspira[13].
O różnych powodach ucieczki i miłości
Emigracja była jednym z najboleśniejszych procesów demograficznych, jakie odczuła Polska w latach 80. ubiegłego wieku. Dość powszechne są opinie, że Ostatni prom jest na swój sposób obrazem ucieczki nie tyle z Polski, ile od tego, co polskie w pejoratywnym tego słowa znaczeniu. Być może pewną wskazówką do zrozumienia przyczyn takiej oceny są słowa Tomasza Łubieńskiego z 1987 roku, a więc czasu, gdy trwał exodus: jednym z częstych powodów opuszczania kraju jest polskość właśnie, chęć ucieczki od niej na bezpieczny dystans. Ludzie nie wytrzymują, nie lubią tego wyrazistego jej aspektu, na który składają się wspólnota w rozczarowaniu, solidarność w przegranej, rozpamiętywanie straconych szans, poczucie obrażonej niewinności (…) towarzyskie licytacje w przykrościach, biedach, niepowodzeniach, przekonanie o wyższości moralnej i niższości materialnej, które też trudno nazwać przyjemnym, bezterminowe oczekiwanie na rekompensatę za wiarołomność świata[14].
A co w takim razie z tymi, którzy zostali? W jednej z ostatnich scen, gdy opróżniona z uciekinierów łajba wraca do portu w Świnoujściu, gdzie czekają już transportery opancerzone i uzbrojeni żołnierze, pijak mówi: w Polsce trzeba umieć żyć, Polskę naprawdę trzeba umieć kochać. To chyba jedno z najbardziej zapadających w pamięć zdań z listy dialogowej Ostatniego promu. Czy oznaczało ono faktycznie, że życie w komunistycznej Polsce było aktem nadludzkiej odwagi, a trwanie w niej wyrazem miłości ocierającej się wręcz o masochizm? Nie wydaje się to aż tak oczywiste. Wielu po prostu bało się nieznanego, życia z daleka od bliskich oraz pracy często poniżej kwalifikacji, chociaż za dużo większe pieniądze. Wydaje się, że słowa wypowiedziane przez Jana Tesarza pełniły dla tych osób z pokolenia moich rodziców, które nie wyemigrowały, funkcję swoistego wentylu bezpieczeństwa – czegoś na kształt codziennej afirmacji, gdy człowiek każdego ranka mierzył się w czasach rządów generała Jaruzelskiego z życiem w kraju, gdzie panowały społeczna i gospodarcza depresja, brak nadziei na poprawę oraz perspektywa życia w biedzie. Równocześnie reżyser dał w Ostatnim promie do zrozumienia, że te słowa to również wygodna wymówka. Stan wojenny pogłębił zapaść kraju, pojawiło się też poczucie zagrożenia związane z interwencjami służb, pałowaniem, więzieniem czy radziecką interwencją. Ale co ciekawe sam Krzystek nie chciał przeceniać roli tego historycznego przełomu. – Nasze pokolenie na tyle skarlało, że stan wojenny odbieramy jako olbrzymią tragedię – mówił w wywiadzie w 1990 roku. – A stanu wojennego nie da się porównać do lat stalinowskich, tym bardziej okupacji. Oczywiście, że ten okres był straszny, ale był to również czas narastających mitów. Uczestnicy wydarzeń bardzo chcieli stworzyć sobie otoczkę aureoli, dopompować krzywdę, prześladowania, martyrologię, żeby mieć nowe doświadczenia pokoleniowe, nowy dramat historyczny, a tu się okazuje, że każde pokolenie ma taki dramat, na jaki zasługuje[15].
Choć żyjemy w zupełnie innej rzeczywistości, legendarny bon mot filmowego pijaka, mimo że brzmi jak truizm, nie traci swoich właściwości – w sytuacjach krytycznych nadal pomaga zachować psychiczny dystans. Podobnie było w grudniu 1981 roku. Mój ojciec, wówczas przed trzydziestką, należał do Solidarności, miał specjalistyczne wykształcenie techniczne, żonę i małe dziecko. Tak jak miliony Polaków marzył o własnym mieszkaniu w bloku, małym fiacie i schabowym na obiad. Mógł więc te słowa traktować jak mantrę, kiedy z powodu rodzinnych decyzji i przyczyn niezależnych od niego został w kraju, w którym zapanowały wojskowa junta oraz powszechna beznadzieja. Jak wielu rodaków i postaci z filmu Krzystka, wybrał emigrację wewnętrzną. Co ciekawe, kiedy Ostatni prom wchodził do kin, poznał już smak życia na Zachodzie i zarzekał się, że nigdy tam nie wyemigruje, bo – jak twierdził – zawsze byłby tam obywatelem drugiej kategorii. Czy podobną refleksję w dobie nastania wolności miałby Rysiek odgrywany przez Artura Barcisia, do którego ojciec wydał mi się tak bardzo podobny?
Na zakończenie warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden element ponadczasowości Ostatniego promu, który objawił się po latach zupełnie niespodziewanie. Chociaż to inna rzeczywistość, historia raczy nas obecnie swoim chichotem, zmusza do namysłu i kolejnych wyborów moralnych. Role się odwróciły i dzisiaj to Polska jest kutrem, w którego stronę płyną zdesperowani ludzie. I każdy z nich ma swoje powody, dla których tu zmierza.
Marcin Nowicki – absolwent historii i studium zarządzania kulturą na Uniwersytecie Łódzkim oraz retoryki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Były dziennikarz Radia Łódź. Publikował w czasopismach: „Nowiny i Kurier”, „Kukbuk”, „More Maiorum”. Pracuje jako specjalista od PR w samorządzie regionalnym.
Streszczenie:
Autor opisuje film Waldemara Krzystka Ostatni prom w kontekście problemu emigracji Polaków w latach 80. ubiegłego wieku. Analizuje obraz masowego exodusu i jego przyczyn oraz skrajnych wobec niego postaw pokolenia, które wychowało się w powojennej rzeczywistości, a którego przedstawicielami są reżyser oraz rodzice autora. Zwraca uwagę na zagadnienie powszechnego „braku” jako głównej przyczyny emigracji. Istotne miejsce poświęca postawom moralnym, które stanowią o ponadczasowości filmu.
The author describes Waldemar Krzystek’s film Ostatni prom in relation to context of emigration of Polish citizens in the 1980s. He analyzes the mass exodus with its causes and the extreme attitudes of generation that grew up within the post-war reality. It’s represented by the director and author’s parents. He pays attention to the idea of „deficiency” as the main cause of the emigration movement. He describes moral stances that determine the timelessness of the movie.
-
Wywiad z Waldemarem Krzystkiem (audycja E. Stockiej-Kalinowskiej), „Ostatni prom”. Film o wielu wymiarach ucieczki, https://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/2630116,Ostatni-prom-Film-o-wielu-wymiarach-ucieczki [dostęp: 02.11.2021]. ↑
-
Tamże. ↑
-
Tamże. ↑
-
M. Krywult-Albańska, Przyczyny i okoliczności emigracji z Polski w 1980. Na przykładzie emigracji do Kanady, „CMR Working Papers” 2011, nr 49/107, s. 4. ↑
-
Tamże, s. 5. ↑
-
Tamże. ↑
-
Tamże, s. 3. ↑
-
Tamże, s. 8–9. ↑
-
Wywiad z Waldemarem Krzystkiem (rozmawiał J. Wróblewski), W zgodzie z sumieniem, „Kino” 1990, nr 3,
s. 10. ↑ -
T. Sobolewski, Ryzyko: o realizacji filmu Waldemara Krzystka „Ostatni prom”, „Film” 1989, nr 25, s. 7. ↑
-
Tamże. ↑
-
T. Sobolewski, Nieuchwytne przeżycie, „Kino”, 1989 nr 12, s. 8. ↑
-
J. Olszewski, Nie rozpoznany film, „Kino” 1990, nr 7, s. 5. ↑
-
T. Łubieński, Ucieczka od polskości, „Znak” 1987, nr 39, s. 172. ↑
-
Wywiad z Waldemarem Krzystkiem (rozmawiał J. Wróblewski), dz. cyt., s. 8. ↑