Prezentujemy fragmenty książki Igora Rakowskiego-Kłosa Dzień przed. Czym żyliśmy 12 grudnia 1981, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak Literanova w grudniu 2021 roku.

Godz. 11.34
Program I Polskiego Radia
Audycja Anny Retmaniak „Portret Słowem Malowany”. Gościem jest aktor Janusz Zakrzeński. Pół roku wcześniej do kin wszedł film Polonia Restituta Bohdana Poręby, w którym aktor wcielił się w postać Józefa Piłsudskiego.
– Panie Januszu, czy pan już przekroczył ten wiek, gdy człowiek zaczyna oglądać się w przeszłość?
– Chyba tak. Bez kokieterii muszę powiedzieć, że przekroczyłem czterdziestkę, uważam, że przekroczenie tego progu upoważnia człowieka do oglądania się za siebie. A właściwie, nie licząc lat, chciałbym przyznać się do jednej rzeczy, mianowicie do momentu, w którym zetknąłem się z moją chorą matką. I mówię to z całą szczerością, wtedy kiedy prawie konała mi na rękach. To był moment, który nie tyle mnie zmusił, ile zmobilizował do zastanowienia się nad swoim życiem, do jakiejś refleksji, do tego, co pani powiedziała: do obejrzenia się za siebie. Chyba jest to moment, który się pamięta i który pozostaje na całe życie.
Zakrzeński opowiadał o swojej karierze aktorskiej, mistrzach i tym, że chciałby wreszcie zagrać człowieka zakochanego i wrażliwego. Przygotował spektakl dla telewizji, w którym śpiewa poezje Louisa Aragona, francuskiego poety, prekursora surrealizmu i członka Francuskiej Partii Komunistycznej.
Anna Retmaniak: – Tytuł tego spektaklu brzmiał I życie, i miłość tą samą są porą. Czy pan się z tym zgadza?
Janusz Zakrzeński: – Wydaje mi się, że nie można przeżyć życia bez miłości. I mamy chyba tego dowody na każdym kroku. I to nie jest wymyślone ani przeze mnie, ani przez pana Aragona, ani przez pana Tuwima, tylko przez cały szereg pokoleń ludzkich. To jest miłość tak jak u Tuwima – trójjedyna: do matki, do wiersza i do ojczyzny. I wszystko jedno ma imię. Chyba za mało mówimy o tej miłości. Tak mi się wydaje w każdym razie.
Anna Retmaniak: – Czasy nie sprzyjają temu, niestety.
Janusz Zakrzeński: – Nie wiem, czy czasy. Myśmy się chyba stali jacyś tacy bardzo wstydliwi, jeżeli chodzi o wyrażanie uczuć. I chyba to niedobrze.
Godz. 12.17
Warszawa, ul. Woronicza, gabinet prezesa Radiokomitetu
Władysław Loranc szeroko się uśmiechał. By najważniejszą personą w telewizji.
Maciej Wierzyński: – Straszny człowiek. Miał wdzięk więziennego klawisza.
Jerzy Urban: – Gładki, styl bycia księdza. Rzadko się z nim stykałem, bo był byłym chłopakiem mojej żony Wiesławy Grocholi.
Mariusz Walter: – Kiedyś uratował po kolaudacji mój film, który był zawoalowaną krytyką plenum PZPR. Spotkał mnie przy windzie i mówi: to był mądry film, partia się musi opamiętać, nie może być wzorem złych zachowań i złych decyzji. W sensie dziennikarskim był uczciwy. A na pewno bardzo inteligentny.
Jeszcze inni uważali, że Loranc składa się z gumy, gąbki i frazesów. Stał na czele radia i telewizji od sierpnia 1981 roku. Należał do środowiska krakowskiej „Kuźnicy”, krytykowanej przez partyjnych dogmatyków za zbytni liberalizm. Dla wielu jednak pozostawał uosobieniem partyjnego doktrynera, który w telewizyjnym felietonie „Proste pytania” udzielał odpowiedzi po linii władzy i pytał retorycznie: kto za tym stoi i komu na tym zależy?
12 grudnia w południe gośćmi prezesa Radiokomitetu byli aktorzy popularnego słuchowiska „Matysiakowie”. Minęło dwadzieścia pięć lat od pierwszego nagrania, dlatego prezes złożył gratulacje, wręczył kwiaty. Rozmowa w jego gabinecie toczyła się się niespiesznie. Sekretarka ani razu nie wywołała Loranca do rządowego telefonu, co wcześniej zdarzało się często. Na stole filiżanki z kawą i talerzyki z kruchymi ciasteczkami.
Za niecałe dwanaście godzin Loranc będzie zmuszony przerwać program telewizyjny.
Godz. 22.15
Warszawa, siedziba Telewizji Polskiej przy Woronicza
Maciej Wierzyński, redaktor
Siedziałem w gabinecie Mariusza Waltera. Był szefem redakcji Studio 2, a ja jednym z jego trzech zastępców. Gabinet był duży, duże biurko z telefonem, a prostopadle do niego stał stół konferencyjny, przy którym robiliśmy kolegia. Na biurku Waltera stały fotografie jego dzieci. Na lewo od biurka telewizor. Moje zadanie polegało na czuwaniu, czy program przebiega bez zakłóceń.
Studio 2 miało formułę cegiełek, które były łączone konferansjerką na żywo. Gdy pojawił się gość, prowadzący z nim rozmawiali. Ta formuła była bardzo atrakcyjna dla widzów, ale wiązała się z trudnościami w utrzymaniu dyscypliny. Nagminnie, jak to mówiliśmy, przewalaliśmy czas.
Od godziny dziewiętnastej wydzwaniał do mnie sekretariat Loranca, że trzeba ściśle trzymać się rozkładu dnia. Sekretarka mówiła: prezes nakazuje, a ja odpowiadałem: „Jeszcze mamy film i nie zmienimy tego. Musimy z tym dojechać do końca”. A ona, że prezes nakazuje. A ja, że nie widzę możliwości

Godz. 23.50
Warszawa, siedziba Telewizji Polskiej przy Woronicza
Anna Lubowska, prezenterka Studia 2
Trwał Święty Michał miał koguta – film braci Tavianinich o włoskich rewolucjonistach. Obejrzałam go parę dni wcześniej i jak zawsze zwróciłam uwagę, jak się kończy, żeby wiedzieć, kiedy zbliża się wejście na wizję. Zazwyczaj realizator ostrzegał i mówił przez głośnik: „Uwaga wchodzimy”, i już nie miałam z nim żadnej łączności. Zbliżała się północ, zostało jeszcze ze dwadzieścia minut filmu. To nie pierwszy raz, gdy mieliśmy opóźnienie. Takie były skutki nadawania programu na żywo, ale dzięki temu Studio 2 odbiegało od drętwej formuły i stało się kultowe.
Przez cały dzień najbardziej stresowałam się jednak dyskusją na żywo o firmach polonijnych, którą miałam poprowadzić następnego dnia. Nie jestem ekonomistką, ale miałam męża, który się na tym znał, więc tym bardziej się denerwowałam, bo zawsze mi mówił, że mu przyniosę wstyd.
Bycie prezenterką w Studio 2 to moje dodatkowe zajęcie. Pracowałam w „Przyjaciółce”, która miała ponad dwumilionowy nakład. Próbowałam uprawiać reportaż interwencyjny. Ludzie wysyłali do redakcji mnóstwo listów, napisałam nawet o tym pracę magisterską na socjologii, więc czytałam ich korespondencję i jechałam w Polskę do miejsc, gdzie źle się działo.
Moje najbliższe koleżanki z socjologii miały zacięcie naukowe i dla nich nobilitacją było pisanie doktoratu, a nie pokazywanie buzi na ekranie. Ale pokazanie się w telewizorze to było coś. Ludzie w tramwaju mnie rozpoznawali. Nie wiem, kto mnie namówił, żebym poszła na przesłuchanie dla prezenterów. Zauważył mnie Mariusz Walter. Potrafiłam naturalnie zachowywać się przed kamerą i nie pleść bzdur, ale nie w pełni czułam, że umiem się w tym odnaleźć – może to właśnie była moja zaleta. Najpierw prowadziłam Studio Bis, to była powtórka Studia 2 raz w miesiącu, a później już Studio 2. Po sierpniowych strajkach robotnicy wywalczyli trzy wolne soboty w miesiącu zamiast jednej, wobec tego Studio 2 zaczęło nadawać program już nie raz w miesiącu, ale trzy razy. Jedna para prowadzących to było za mało, więc Walter postanowił, że drugą parą będę ja i Janusz Wieczorek, także dziennikarz.
Zapisałam się do „Solidarności” jak wszystkie moje koleżanki z działu społecznego w „Przyjaciółce”. Miałam poczucie, że każdy cieszy się ze zmian, które nadeszły, ale równocześnie z jednej strony byli ludzie ostrożni, którzy bali się tego, co może nastąpić, a z drugiej – szaleńcy. Ja nie byłam szaleńcem, ale też nie chciałam stać z boku. Uważałam tylko, że nie należy drażnić Rosjan. Nie dzieliłam ludzi na partyjnych i niepartyjnych. Członkami partii byli prawie wszyscy. Również mój mąż i rodzice. Tata był dyrektorem ekonomicznym w biurze projektów, a mama dziennikarką w „Życiu Gospodarczym”, to był taki polski „Financial Times”.
W ten weekend wypadł mój trzeci czy czwarty dyżur w Studio 2. Miałam straszną tremę. W „Przyjaciółce” pisałam o rzeczach, na których się znam, a w telewizji przy-chodziło mi rozmawiać na tematy, w których nie czułam się pewnie. O tym, że dziennikarz to wszechstronny dyletant, już wiedziałam. Ale między tym, że człowiek coś wie, a tym, że umie to zrobić, jest duża przestrzeń. Byłam przejęta. Kiedyś podeszła do mnie Magda Umer i powiedziała: „Jak jesteś stremowana, to zaczynasz mówić, jakbyś była zarozumiała. Mam tak samo”. Strasznie nie lubiłam tembru swojego głosu.
Mijała kolejna scena włoskiego filmu. Siedziałam za swoim biurkiem, kątem oka patrzyłam w kartkę o firmach polonijnych i nagle zobaczyłam, że w monitorze emisyjnym jest moja przekrzywiona głowa. W pierwszej chwili pomyślałam, że robią mi w reżyserce kawał. Ale na wszelki wypadek spojrzałam w kamerę i powiedziałam: „Dobranoc państwu”. Patrzę ze zdumieniem, a na monitorze pojawia się plansza kończąca program. Janusz spojrzał na mnie zaskoczony i też powiedział: „Dobranoc państwu”.
Z reżyserki okrzyki: – Ania, Ania! Dostaliśmy telefon: „Macie trzydzieści sekund, natychmiast schodzicie z wizji”. Nie mogliśmy cię uprzedzić, nie wiadomo, co się stało.
Wychodzimy na korytarz, ten słynny, którym biegła Krystyna Janda w Człowieku z marmuru, a tu na schodach stoją żołnierze. Ale że w Studio 1 często spotykaliśmy „krakowiaków i górali”, to pomyślałam, że znowu aktorzy w kostiumach przechadzają się po budynku. Rzuciłam do tyłu: „Teatr Telewizji”. Wszyscy gruchnęli śmiechem. Ale po minach mężczyzn w mundurach zorientowaliśmy się, że to nie jest teatr.
Przed budynkiem już stał tłumek pracowników. Żołnierze nie wypuszczali nikogo poza teren telewizji. W tym czasie pozostali chodzili po pokojach, jakby czegoś szukając. Po drugiej stronie ogrodzenia stał mój zdenerwowany tata, który po mnie przyjechał. Dopiero po dłuższej chwili wojsko pozwoliło nam wyjść za bramkę. Zapytaliśmy jeszcze na koniec, czy mamy jutro normalnie przyjść do pracy. Usłyszeliśmy, że tak.
Godz. 23.59
Warszawa, siedziba Telewizji Polskiej przy Woronicza
Maciej Wierzyński, redaktor
Nie wiedziałem, co się dzieje. Na ekranie Ania Lubowska i Janusz Wieczorek pożegnali się z widzami, choć chwilę wcześniej mignęła scena, w której bohater filmu Święty Michał miał koguta płynął łodzią. Pobiegłem do reżyserki. Okazało się, że decyzję o przerwaniu filmu podjął bezpośrednio prezes Loranc. Na korytarzu spotkałem żołnierzy. Zachowywali się tak, jakby szukali przeciwnika. Byli przekonani, że telewizja jest opanowana przez działaczy „Solidarności” gotowych do stawiania oporu. Wszedłem jeszcze do gabinetu, podniosłem słuchawkę, żeby zadzwonić do domu. Telefon milczał. Żołnierze kazali się wynosić. Uznałem, że to kolejne zabawy zastraszające, bo już jesienią się zdarzyło, że żołnierze chodzili w nocy po pokojach i wszędzie zaglądali.
I. Rakowski-Kłos, Dzień przed. Czym żyliśmy 12 grudnia 1981, Kraków 2021, ss. 64-65, 93-94, 243-244, 268-273.
Więcej o publikacji: https://www.wydawnictwoznak.pl/ksiazka/Dzien-przed-Czym-zylismy-12-grudnia-1981/9667
Igor Rakowski-Kłos – historyk, publicysta, redaktor magazynu „Ale Historia”. Absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Łódzkim. Sekretarz Nagrody Historycznej m.st. Warszawy im. Kazimierza Moczarskiego i członek zarządu Fundacji im. Kazimierza i Zofii Moczarskich.