"Pleograf. Kwartalnik Akademii Polskiego Filmu", nr 2/2017

Pilot w folii. Z Kubą Czekajem rozmawia Łukasz Maciejewski - pleograf.pl



 Kuba Czekaj, fot.  Agata Dąbrowska/bindupphoto.pl

Wychowywałeś się w latach 90. – pojęcie „kinofilia” znaczyło wtedy chyba coś innego niż dzisiaj. 

Sytuuję się pomiędzy dwoma światami: erą analogową i erą cyfrową. Dzisiaj można obejrzeć wszystko, jest to bardzo łatwe. Wchłaniamy filmy jak jedzenie, zaraz potem większość tytułów zapominamy. Kinofilia to jednak coś wyjątkowego, pobudzającego, jedynego w swoim rodzaju. Nie wiem, jak to działa dzisiaj. Na pewno istnieje kult określonych ludzi, zjawisk, są mody i modne nazwiska. Ale czy to wciąż to samo? Wszystko jest w zasięgu ręki, duża część artystów ma fanpejdże w mediach społecznościowych. To już nie są „czary-mary”, wszystko stało się dosłowne. A dla mnie kinofilia to była jednak magia.

Byłeś kinofilem?

Nie mogę powiedzieć, że wychowywałem się, oglądając filmy. To byłoby nadużycie. Moje pierwsze filmy to były mocno przypadkowe spotkania. Jako dzieciak w dawnym kinie „Warszawa” we Wrocławiu obejrzałem Wojownicze Żółwie Ninja (Teenage Mutant Ninja Turtles, reż. Steve Barron, 1990). Ingmar Bergman, Stanley Kubrick, inni wielcy pojawili się całe lata później. Nie byłem kinofilem, nie jestem nim nawet dzisiaj. Reżyseruję z powołania, a kino wypełnia szczelnie rozkład niemal każdego mojego dnia, ale oglądam chyba o wiele mniej od innych.

Sam mówisz, że kino „wypełnia rozkład każdego twojego dnia”. To chyba właśnie kinofilia…

Trudno o precyzyjną definicję, czym jest kinofilia. Dla mnie to swego rodzaju zaczadzenie filmami, budujące teraźniejszość paliwo filmowych wspomnień. Czytam wywiady-rzeki z reżyserami, którzy mówią, że zostali filmowcami, ponieważ chcieli wyrwać się z rzeczywistości, ukryć za jakimś parawanem. Mnie to nie dotyczyło. Idea, żeby zdawać na reżyserię, objawiła się stosunkowo późno. Oczywiście, kino z czasów mojego dzieciństwa było czymś innym, na pewno bardziej odświętnym, wyjątkowym niż dzisiaj. Prawie każdy był maniakiem filmowym, kolekcjonującym kasety wideo, nagrywającym na taśmach filmy z telewizji itd. O filmach rozmawialiśmy po szkole, na podwórku. Było ważnym tematem.

Jestem sporo starszy od ciebie, a jednak nasze wspomnienia są zbieżne. Nigdy nie zapomnę pierwszego kontaktu z kasetą wideo. Sąsiadka zaprosiła mnie na oglądanie filmu z pierwszej kasety wideo sprowadzonej z USA. Rodzina w Ameryce, to był pierwszy odtwarzacz i pierwsza kaseta na ulicy. Na całe życie zapamiętałem tamten seans: Ucieczka do zwycięstwa (Victory, 1981) Johna Hustona z Sylvestrem Stallone i Kazimierzem Deyną. Wersalka u sąsiadki (z Niemiec) została starannie przykryta folią, żebyśmy jej nie zabrudzili…

To zabawne. Ja pamiętam oryginalne folie na pilotach do telewizora.

Pilot w folii, źródło: tech.wp.pl

Czy pamiętasz moment, kiedy film zaczął na ciebie działać inaczej, mocniej, już nie tylko jako rozrywka, ale przestrzeń do przekazywania emocji?

E.T. Stevena Spielberga (1982). Poczułem wtedy, że kino naprawdę potrafi na mnie oddziaływać inaczej niż tylko stymulacją uśmiechu lub strachu. W finałowej scenie E.T. popłynęły mi łzy. Jako młody gówniarz poczułem, że czasami coś w nas zostaje z kina. Jakieś emocje, uczucia, wzruszenie. To było zaskoczenie, nie podejrzewałem wcześniej, że coś, co jest wytworem ludzkiej wyobraźni, może dawać wzruszenie. Chyba właśnie tamten seans sprowokował mnie tak naprawdę do szukania nowych przestrzeni w sobie i innych. Rozpoczął się proces szukania kina.

A czy to szukanie kina było emanacją czysto wewnętrzną, czy dotyczyło także przypisanej przecież do pojęcia kinofilii zewnętrzności filmu: zbieractwa, ikonografii, kolekcjonowania plakatów, filmów, gadżetów?

Zbierałem, ale bez specjalnego zapału. Były plakaty, kasety, lecz wszystko raczej przypadkowe, gromadzone bez zapamiętania. Kiedyś dostałem od rodziców z trudem zdobytą bluzę z logo Guns’n’Roses. Nie byłem zachwycony, zespół był okej, ale „Gunsów” słuchały głównie dziewczyny. Nie chciałem w niej chodzić. Pojechałem na kolonię, a wracając celowo zostawiłem ją w szafce, mamie powiedziałem, że zapomniałem. Kamień spadł mi z serca. Ja w ogóle odstawałem od prężnego ruchu fanowskiego, mnie to nie kręciło. Interesowałem się zespołami rockowymi czy filmami, które były w moim zasięgu, ale tylko o tyle o ile. To nie był mój konik. Przez dłuższy czas naprawdę lubiłem tylko horrory. Fajnie było się bać. To dawało szczególną adrenalinę. Bałeś się, ale to było zarazem dosyć powierzchowne, nie wynikało z potrzeby przeżywania czegokolwiek, nie uruchamiało innych emocji i przeżyć, poza chwilowym strachem. Z czasem jednak repertuar filmowy stawał się coraz bardziej urozmaicony. Dokonywałem dziwnych wyborów, na pewno nie mainstreamowych. Pociągała mnie dziwność, mrok. Raczej czarne kino podszyte thrillerem niż duszne dramaty obyczajowe, moralitety. Ciemna strona księżyca. W szkole filmowej koledzy nazywali mnie „książę ciemności”.

Nosiłeś się na czarno?

Trochę tak, trochę nie. Spodobała mi się ta ksywka, może nieco jej uległem. Byliśmy zresztą ciekawym rokiem. Nie pasowaliśmy do stereotypu studenta wydziału reżyserii. Trochę pozera, trochę ekscentryka, poety w wyciągniętym swetrze albo kolorowego hipstera. Szczerze mówiąc – mam nadzieję, że koledzy z roku mi to wybaczą – wyglądaliśmy raczej jak studenci kulturoznawstwa lub politechniki minionej dekady.

Jak myślisz, kto dzisiaj nałogowo ogląda filmy?

W dobie internetu to jest bardzo powszechne. Na pewno wielu młodych krytyków namiętnie ogląda. To zresztą ciekawy temat. Dzisiaj, zamiast debiutu w gazecie, młodzi ludzie publikują najpierw w internecie, na YouTube. Tym samym krytyka zyskała twarz, inicjały, można ją zobaczyć, nie tylko przeczytać lub posłuchać. Dziennikarze, których recenzje czytaliśmy kiedyś z wypiekami, w większości odeszli z zawodu albo zniknęli z rynku. Pozostali ostatni Mohikanie. Pojawiło się jednak mnóstwo nowych nazwisk. Rozwojowi technologii towarzyszy zmiana paradygmatu ery portali społecznościowych. Żeby przetrwać, trzeba umiejętnie siebie zaprezentować, trzeba się pokazać. Krytyka w czasach internetu, blogów i vlogów ma wyrazistą  twarz. Naturalnie, film ciągle jest ważny, ale równie istotna jest osoba, która o nim mówi. I te opinie są niekiedy dla mnie ciekawsze niż sam recenzowany film. Zmienił się również sposób mówienia o filmie, kinowej gawędy. Stał się bardziej popowy, mniej serio. Rozmowa o kinie stała się synonimem mody. Trendy pojawiają się i znikają jednak zdecydowanie szybciej niż kiedyś, trudniej nadążyć.

Recenzje, do których ja byłem przyzwyczajony, to był jednak język literacki, wysoka kultura językowa, dzisiaj – mam wrażenie – obowiązuje raczej różnej klasy slang. Kiedyś artystyczne filmy oglądało się w kinie, dzisiaj głównie na festiwalach filmowych.

Masz rację. Kino artystyczne, autorskie ciągle jeszcze pojawia się w kinach jednosalowych, bo już raczej nie w multipleksach, ale stało się domeną festiwali. Nastąpił rodzaj przewartościowania, bo przecież nie zdegradowania tego rodzaju propozycji. Śmiałem się, widząc sześciusetosobową widownię na przedpremierowym pokazie Baby Bump na festiwalu „Kino na Granicy” w Cieszynie, bo już podczas regularnej dystrybucji naszego filmu trudno byłoby o taką widownię przez cały tydzień wyświetlania. Festiwale to jest jednak zupełnie inny obieg.

Kacper Olszewski w filmie Baby Bump, fot. Łukasz Bąk, źródło: Balapolis

Publiczność festiwali filmowych to kinofile czy snobi?

Nawet jeżeli są snobami, za chwilę mogą stać się kinofilami. Kino przestało zmieniać świat, stało się punktem wyjścia do dyskusji lub rozrywką, a to i tak niemało. W zestawieniu z wcześniejszymi dekadami wszystko jest łatwo dostępne, na wyciągnięcie ręki. Nie trzeba zbyt wielkiego trudu, żeby zdobyć niemal każdy utwór audiowizualny, a kiedyś istniała tylko sala kinowa. Jeżeli chciałeś zabrać głos w jakiejś sprawie związanej z filmem, musiałeś wybrać się do kina, zobaczyć film. Dzisiaj wszyscy jesteśmy wygodni. Ty jesteś wygodny, ja jestem wygodny. Wystarczy kliknąć. Nie chcę powiedzieć, że kino umiera, to byłaby przesada, ale jeżeli wciąż jeszcze wierzymy, że ma jakąś misję to spełnienia, to jest to zdecydowanie mniejszy kaliber niż kiedyś. Nie powiem nic nowego, ale punkt ciężkości przenosi się do telewizji, seriali amerykańskich. Tam rozgrywa się prawdziwa rewolucja, tam powstają naprawdę wartościowe rzeczy. To jest z reguły świetnie wymyślone, zrealizowane, zagrane. Niektórych rzeczy jest mi oczywiście żal, na przykład mam wielki sentyment do taśmy filmowej, ale kręcąc film, ze względów finansowych, użycie taśmy jest już niemal nierealne. To jest jak odwieczny konflikt rodziców z dziećmi. Konflikt pokoleń. Do lamusa przechodzi kino naszego dzieciństwa, odchodzi aura i warunki, w jakich było pokazywane, pojawiają się zupełnie nowe formy eksploatacji. Czy to dobrze, czy źle? Jedno i drugie zapewne. Ale ja nie chcę narzekać, mam sentyment do tego, jak kiedyś wyglądało kino albo słyszałem, że wyglądało, lecz nie buntuję się ani nie odrzucam aktualnych form.

A czy jest jednak coś, co cię w nowych formach eksploatacji kina zdecydowanie drażni?

Nie lubię tego, że filmy są oglądane na komputerze z jakichś linków albo – co wydaje mi się już horrendum – oglądane na komórkach. To bardzo zubaża. Tak zawsze projektujemy, wymyślamy film, żeby można go było obejrzeć w dużej sali kinowej, przy dobrym nagłośnieniu. I tylko tam. No, ale wiem, że i tak moje filmy są oglądane na laptopach. Wkurza mnie to, lecz nie mogę nic zrobić. Nie obrażę się przecież na rzeczywistość.

Filmy, filmiki, teledyski to przede wszystkim YouTube. To jest wielka siła rażenia. Miliony subskrybentów, oglądających. Młodzi ludzie nie znają już telewizorów, wystarcza im YouTube. Moi studenci założyli na tym portalu kanał filmowy i zarabiają na tym naprawdę ogromne pieniądze. Korzystasz z YouTube?

Tak, szukam różnych rzeczy, oglądam namiętnie. To jest ogromna skarbnica wiedzy: nie tylko filmowej, również socjologicznej. Gigantyczna autoprezentacja ludzi, którzy nie mają poczucia obciachu, wykonując bardzo różne rzeczy przed kamerami, niekiedy bardzo niemądre. Przyciągają rzesze fanów i mają na nich wielki wpływ. To jednak w moim przekonaniu zupełnie inna dziedzina niż kino. Nie można tego zestawiać.

Za dwa, trzy lata nikogo nie zdziwią dwa miliardy wejść na któryś z kanałów na YouTube. To jest jednak moc rażenia nieporównywalna z największym nawet blockbusterem hollywoodzkim.

Ależ kino już w tym momencie stało się elitarne. Pytanie tylko, czy sytuacja może zatoczyć swoisty krąg? W salach kinowych pozostaną w końcu tylko najlepsze filmy, cała reszta przeniesie się do internetu, na YouTube. Największe zyski przynoszą adaptacje komiksów, superbohaterowie, filmy tego rodzaju być może przeniosą się do sieci albo do innej, niewymyślonej jeszcze formy eksploatacji, tymczasem w kinie zostanie garstka filmowców, którzy chcą i potrafią dzielić się z widzami swoim światem, zadawać pytania, wywoływać emocje.

Wierzę, że będzie wśród nich miejsce dla Kuby Czekaja. Po twoich krótkich filmach, po Baby BumpKrólewiczu Olch wiemy już, że masz wyrazisty styl, łączysz stylistyki, kino gatunkowe, pop-art, alternatywę i groteskę. Jest w tym wszystkim również kinofilia, erudycyjne nawiązania do twórczości innych reżyserów. Czasami pokazywane wprost, często zawoalowane.

Stanisław Cywka i Agnieszka Podsiadlik w filmie Królewicz Olch, fot. Łukasz Bąk, źródło: Balapolis

Chciałbym opowiedzieć o jednym tytule, który znaczy dla mnie najwięcej – Requiem dla snu (Requiem for a Dream, 2000) Darrena Aronofsky’ego. Byłem w przedostatniej klasie liceum, kiedy obejrzałem ten film po raz pierwszy. Żaden inny tytuł tak na mnie nie podziałał. Nie wiedziałem, jak mam chodzić, co robić. Aronofsky’ego znałem już wcześniej, już π (1998) było dla mnie wstrząsem, jednak dopiero Requiem dla snu przyprawiło mnie o zawrót głowy. Ten film otworzył mi oczy na kino. Stworzył podwaliny tego, jakie filmy chciałbym kręcić. Aronofsky udowodnił mi, że kino polega przede wszystkim na wywoływaniu emocji, które niekoniecznie zachodzą w głowie, przerzucają się na ciało, dzięki temu zostają dłużej. Jakiś czas temu zacząłem się zastanawiać, co powoduje, że jakieś obrazy zostają w nas na trwałe. Myślę, że ma to połączenie z ciałem. Słyszymy jakąś piosenkę i od razu widzimy moment, kiedy całowaliśmy się z dziewczyną, i dalej: zapach trawy czy drzew. Tamto popołudnie albo wieczór. Podobnie jest z kinem. Przy odpowiednim połączeniu obrazu i dźwięku można wywołać u widza określone skojarzenia. Prosty przykład: scena dzieciństwa z Drzewa życia (The Tree of Life, 2011) Terrence’a Malicka. Urodziłem się w Polsce, nie w Ameryce, w latach 80., nie w 50., a jednak nie mam żadnych wątpliwości, że Malick pokazał moje dzieciństwo,  każde dzieciństwo. Mówi to Kuba Czekaj z Wrocławia, który przeżywał to wszystko w latach 90.

Albo Boyhood (2014) Richarda Linklatera, film tak mocno przecież zakorzeniony w kulturze amerykańskiej. Pojawia się tam scena z matką, graną przez Patricię Arquette, matką żegnającą się z synem opuszczającym gniazdo rodzinne, a ja myślę, że właśnie tak wygląda życie. Że tak jest zawsze i wszędzie i że reżyserowi udało się dotknąć czegoś najprawdziwszego. Chodzi o mitotwórczą rolę kina: nakłuwanie naszych wspomnień przez konotacje. Oglądasz film i wiesz, że masz tak samo. Pocą ci się ręce, pojawiają wypieki, utożsamiasz się. Boyhood jest bardzo prostym filmem. Owa konotacja nie ma w tym przypadku odniesień do samego obrazu, nie myślę o formie, ale o doznaniach czysto zmysłowych, o aparacie skojarzeniowym. Konkretna historia staje się każdą historią. To jest dla mnie piękne. Chciałbym potrafić wywoływać w kinie podobne stany. To może być moment, jedna scena. Kino en bloc z reguły nic nas nie obchodzi, ale jeżeli zapamiętujemy jakiś fragment czy zbiór sekwencji, to już jest wielki sukces twórcy. Niczego więcej się po kinie nie spodziewam.

Czasami jednak na tę mitotwórczą rolę kina pracuje marketing, umiejętna sprzedaż produktu filmowego. Myślę o serii Gwiezdne wojny, Władca Pierścieni, a wcześniej o Matrixie.

… jeszcze Harry Potter, po którym dzieci nagle zaczęły czytać.

To kinofilia czy biznes?

Jednak kinofilia. Biznes biznesem, ale nie uda się do końca kupić serc ludzi. To niemożliwe. Z drugiej strony, pieniądze są niestety bardzo ważne. Na pewno nie wystarczy tylko dzieło. Nie warto się łudzić, że wystarczy, że nakręcisz wspaniały film i od razu festiwale rzucają się na ciebie, a agenci i dystrybutorzy podpiszą lukratywne kontrakty. Te czasy dawno minęły. Reżysera musi otaczać grupa ludzi żarliwie wierzących w projekt, pomagających w jego nagłośnieniu, sprzedaży. Powinny też stać za tym pieniądze, ale i charakter samego reżysera, sprawnie lawirującego między książką a festiwalem, pisaniem scenariusza a umiejętnym sprzedawaniem własną twarzą określonego tytułu. Dlatego również podziwiam to, co robi Lars von Trier. Nie jestem bezgranicznym fanem wszystkich jego filmów, ale on niesamowicie kombinuje. Jego filmy są osobiste, ważne, pikantne. A przy tym von Trier jest sprytny. To, co robi, jest jakieś, nigdy nie jest letnie. Każdy jego film to wydarzenie, najczęściej wiąże się również ze skandalem. Można się z nim zgadzać albo nie, ale jest świetnym marketingowcem, który fantastycznie przyciąga publiczność. I ma rację: tytułów filmowych pojawia się coraz więcej. Jak się przebić? Trzeba być co najmniej von Trierem. Mamy przecież kłopot z przywołaniem nawet najważniejszych dat i tytułów. Na przykład, czy pamiętasz, kto, powiedzmy, dostał trzy lata temu Złotą Palmę w Cannes? I czy ten film był pokazywany w Polsce. Albo kto w zeszłym roku wygrał Berlinale? Widzę twoją minę. Nie, nie pamiętamy takich rzeczy. 

Nie musimy tego pamiętać, pod ręką jest mój przyjaciel Google.

Sprawdzamy i zapominamy. Oczywiście, nie zawsze i nie wszędzie. Najlepiej jeżeli wokół filmu czy reżysera wytwarza się coś w rodzaju mikrospołeczności złożonej z widzów czy z krytyków. Jeżdżą za nim na festiwale, piszą o nim na blogach, mówią na vlogach, wyczekują na każde nowe dzieło mistrza i idola. I to wcale nie muszą być największe nazwiska. Taką społeczność ma wokół siebie na przykład Aki Kaurismäki albo Xavier Dolan. Jeżeli Dolan robi nowy film, to społeczność skupiona wokół niego czeka, komentuje, wymienia się komentarzami. Tak to działa.

Mówisz o innych, nie o sobie, ale przecież sam również dorobiłeś się własnego nazwiska. Wydarzeniami były już twoje krótkie formy, etiudy szkolne. Udało ci się wybić z nimi na niepodległość, zaznaczyć własny styl. Po dwóch fabułach jesteś już rozpoznawalny. To nie jest – jeszcze! – casus Dolana, ale znam młodych ludzi, dla których stałeś się gwarantem jakości.

Otrzymuję od widzów sygnały zainteresowania, ale nie ubierałbym tego w jakieś manifesty. Na festiwalach czy podczas pokazów w kinach studyjnych słyszę często: „Takie kino mi się podoba, to jest inne, ciekawe”. Mało jednak o tym myślę, to nie zaprząta mojej uwagi. Lubię natomiast spotkania z publicznością po seansach. I nie chodzi wcale o to, żeby było miło. Wolę wręcz, kiedy jest niemiło, dochodzi do dyskusji. Zachęcam publiczność do wyrażania szczerych opinii. Dyskusja jest dla mnie ciekawsza niż komplementy. Zdaję sobie sprawę, że nie kręcę filmów dla wszystkich, dla każdego. Że to, co robię, ma określony styl, który wcale nie musi zostać kupiony.

Kiedy wybierałem się na pokaz twojego Baby Bump na festiwalu w Gdyni w 2015 roku, nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać. Owszem, znałem twoje świetne krótkie fabuły, ale, jak wiadomo, to nie zawsze przekłada się na sukces w pełnym metrażu. W twoim przypadku debiut porównałbym do torpedy. To są najwspanialsze momenty w życiu krytyka. „Narodziny talentu” – pomyślałem wtedy, w Gdyni. Baby Bump był dla mnie tytułem tak niekonwencjonalnym i zadziwiającym, że oglądany na festiwalu polskiego kina, na którym poza nielicznymi wyjątkami dominują tytuły realizowane według stałej matrycy opowiadania, zadziałał, że tak powiem, z podwójnym zapłonem. Pamiętam doskonale tamten wieczór. Wciąż rozemocjonowany tym, co widziałem, wracałem późną nocą do hotelu. Na wysokości Centrum Filmowego natknąłem się przypadkowo na waszą ekipę. Staliście z papierosami, bezpretensjonalni, lekko zawstydzeni. Powiedziałem wam wtedy, że my, cyniczni recenzenci, tak naprawdę zawsze czekamy na tytuły, przy oglądaniu których pękają nam serduszka ze szczęścia. Czekamy na wielkie „bump”. Bumb, baby, bump. Królewicz Olch potwierdził moje oczekiwania wobec ciebie. Ale niektórzy byli chyba skonsternowani albo oburzeni.

Różnych rzeczy się nasłuchałem, naczytałem. To z reguły sprzeczne komunikaty. Że Królewicz Olch jest lepszy albo że Baby Bump to „rewela”, a Królewicz… – „bzdet”. Zestawienia, porównania, oceny. Na pewno Królewicz Olch zbiera o wiele bardziej spolaryzowane opinie od Baby Bump. Inne są też rozmowy o Królewiczu… w Stanach Zjednoczonych, inne na festiwalu w Berlinie, jeszcze inne w Polsce. Z pewnością wszyscy wiele wiedzą o tych dwóch filmach, porównują je, starają się scalić albo wskazują na różnice.

Rozmawialiśmy o Requiem dla snu, ale przecież zarówno w przypadku Baby Bump, jak i Królewicza Olch lista pojawiających się w recenzjach tytułów, służących ci rzekomo za inspiracje, jest wyjątkowo długa, niekiedy wewnętrznie sprzeczna.

Baby Bump w Stanach Zjednoczonych porównywano z Salvadorem Dalim, Luisem Buñuelem oraz… z Waltem Disneyem (!); w Europie – z Davidem Lynchem, von Trierem, a nawet z Xavierem Dolanem, w Polsce – z Markiem Koterskim. Długa, bardzo długa lista. Niektóre nazwiska powtarzają się nieustannie, inne pojawiają się tylko raz. Z zaciekawieniem czytam o tym wszystkim, ale to jedynie wolne interpretacje krytyków i widzów, niewiele mające wspólnego z moją własną prawdą. Oglądam filmy, niektóre mocniej, inne słabiej we mnie zostają. Nigdy nie zastanawiam się nad inspiracjami, to nie jest premedytacja. Na tym polega twórczość, że coś wymyślamy sami, ale też karmimy się twórczością innych – nieustanne wzajemne przenikanie.

Jak powstają twoje scenariusze wizualne? Jak budujesz obrazy w swoim kinie? 

Bardzo lubię fotografie, potrafią stać się początkiem sceny. Nie jest tak, że na przykład gdy oglądam album z malarstwem Edwarda Hoppera, mimowolnie budzi to we mnie konkretne skojarzenia, które natychmiast przekładam w świat filmu. Tak się nie dzieje, ale zdjęcie potrafi wywołać swego rodzaju „błysk”. To jest ogniskowa budowania sceny. Podobnie jest z rozmowami, z dialogami zasłyszanymi w tramwaju, w knajpie – mogą stanowić zaczątek czegoś, co nie będzie zero-jedynkowym odtworzeniem rzeczywistości, precyzyjnym zapisem widzianej sytuacji, lecz na pewno staje się zaczynem skojarzenia, myśli. Promyczkiem otwierającym inną historię. I dlatego staram się mieć oczy szeroko otwarte, słyszeć jak najwięcej. Inspirują mnie ludzie, ale i muzyka, układam sobie zawsze soundtracki do tekstów, które piszę. Potrafię spędzić cały dzień przy komputerze, szukając konkretnego utworu w pięćdziesięciu wykonaniach, żeby w końcu trafić na to jedno jedyne, najlepsze, dzięki któremu pojawia się pomysł, jak napisać scenę.

Czyje utwory znajdują się na tych filmowych soundtrackach.

Różnie. Przy Baby Bump ścieżka dźwiękowa powstała na etapie pisania scenariusza. Przy Królewiczu Olch łapaliśmy muzycznego ducha integralnego z atmosferą filmu. Od Rammstein do Pod papugami Niemena, ale w pierwszej oryginalnej wersji nagranej przez Niemena z zespołem Bossa Nova Combo. Nie wszystkie rzeczy muszą znaleźć się w filmie, ale muzyka inspiruje mnie podczas pisania.

A co cię ostatnie zainspirowało w kinie?

Rzadko teraz chodzę do kina, kończę pisać nowy scenariusz, siedzę całymi dniami zamknięty w domu, bo tylko tak mogę myśleć spokojnie, kondensować pomysły – w odcięciu od świata. Potrzebuję na to czasu, filmu nie wymyśli się na spacerze albo podczas zmywania naczyń. To długi proces. Duże wrażenie zrobił na mnie jednak Toni Erdmann (2016) Maren Ade. Bardzo prosty, piękny, poruszający. Niesamowite było przełamanie konwencji w tym filmie. Toniego Erdmanna oglądałem w sali wypełnionej po brzegi widzami. Najpierw głośno się śmiali, bo to jest jednak dosyć specyficzna komedia, ale w końcu, w tak zwanej „scenie nagości”, wydawali się jak gdyby skonfundowani tym wcześniejszym śmiechem. Zdziwieni, że to był jednak zupełnie inny film, niż im się zdawało. Ciekawe doświadczenie.

Czy wyobrażasz sobie, że sam się kiedyś ugniesz, zrobisz producencki film na zamówienie albo dasz się wynająć do określonego projektu?

Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Byłem na trzecim roku szkoły filmowej w Katowicach, kiedy dostałem propozycję wyreżyserowania pierwszego filmu. To był duży projekt, z szansami na sukces frekwencyjny. Dzisiaj debiut w fabule nie jest aż tak trudny, wtedy było jednak o wiele ciężej. Pierwsza refleksja: oczywiście, wchodzę w to, takiej szansy nie można przecież zmarnować. Zachłysnąłem się tym, pomyślałem: „Jezu, robię film!”. Kolejna refleksja była niespodzianką. Zadałem sobie pytanie: „Stary, ale czy na pewno właśnie taki film chcesz robić, czy to cię kręci?”. Uznałem, że jednak nie. Mogę to zrobić, ale nie chcę. To nie jest mój świat, nie moje kino. Odmówiłem, wycofałem się. Ktoś mi powiedział na odchodne: „Po takiej decyzji spaliłeś sobie mosty, nigdy nie zadebiutujesz”. Zadebiutowałem, ale dopiero sześć lat później. To bardzo długo, uważam jednak, że tamta decyzja była słuszna. Warto było poczekać. Chcę robić kino autorskie. Moje mary, moje czary. 

Słowa kluczowe: Kuba Czekaj, kinofilia, Baby BumpKrólewicz Olch, Darren Aronofsky, Lars von Trier, YouTube, festiwale filmowe, debiut, soundtrack.

Kuba Czekaj – ukończył reżyserię na Wydziale Radia i Telewizji im. Krzysztofa Kieślowskiego Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach w 2010 roku. Napisał scenariusze i wyreżyserował wielokrotnie nagradzane filmy krótkometrażowe Ciemnego pokoju nie trzeba się bać (2009) oraz Twist & Blood (2010). Debiut fabularny Baby Bump (2015) został nagrodzony na 72. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Ponadto zdobył wiele innych nagród i wyróżnień w Polsce i na świecie (m.in. OutFest w Los Angeles). Kolejny film Królewicz Olch (2016) wyróżniono nagrodą Młodego Jury podczas Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni w 2016 roku. Jego amerykańska premiera miała miejsce podczas Festiwalu Slamdance w Park City, a europejska na Festiwalu Filmowym w Berlinie. Podczas Berlinale 2017 scenariusz jego następnego filmu Sorry Polsko uhonorowano „Baumi Script Development Award” – nagrodą upamiętniającą producenta Karla Baumgartnera. Ten sam scenariusz na MFF w Cannes w 2017 roku otrzymał Nagrodę ScripTeast im. Krzysztofa Kieślowskiego za najlepszy scenariusz z Europy Środkowo-Wschodniej.

Łukasz Maciejewski – filmoznawca, krytyk filmowy i teatralny. Członek Europejskiej Akademii Filmowej, Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych (AICT) oraz Federacji Krytyków Filmowych (FIPRESCI). Dyrektor programowy festiwalu „Kino na Granicy” w Cieszynie. Wykładowca na Wydziale Aktorskim w Szkole Filmowej w Łodzi oraz na Wydziale Nauk Humanistycznych i Społecznych Uniwersytetu SWPS. Autor wielu książek (Przygoda myśli [2009], Aktorki. Spotkania [2012], Wszystko jest lekko dziwne [2012], Flirtując z życiem [2013], Aktorki. Portrety [2015]), stały współpracownik kilkunastu czasopism, felietonista portalu Onet.pl, ekspert Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, telewizji HBO, stały komentator „Tygodnika Kulturalnego” w TVP Kultura. Laureat wielu nagród i wyróżnień dziennikarskich: między innymi statuetki „Uskrzydlony”, „Dziennikarskiej Weny” oraz „Złotej Róży” za „nową jakość w krytyce filmowej”.

25 czerwca 2017